wtorek, 17 marca 2009

Mam tak samo jak Ty

(...) a w nim...

"Coś się dzieje ze światem, coś niedobrego, powietrze nie wytrzymuje ilości informacji, które ma do przeniesienia: stworzone całe światy Czuć, wyraźnie czuć, coś jest nie tak, coś się w końcu musi stać" - takie myśli lęgną się w głowach nieprzystosowanych jednostek, namiętnych palaczy marihuany, koneserów zapomnianych kompozytorów "wielkiej polifonii", zagubionych we współczesnej zadymie akademickich profesorów literatury starożytnej, pisarzy zaślepionych światłami miasta, poetów impotentów, chłopaków w czarnych kapturach, okupującyh ławki porozrzucane po betonowej dżungli. [s. 10] W Warszawie nie ma - i nigdy nie było - miejsca dla poetów. [s. 191] Szynkowania warszawska więcej warta niż warszawski salon. [s. 205] Ludzie duszą jedno drugich i zjadają tak samo w Warszawie, jak na Wyspach Rozbójniczych! [s.202] Jak jednak wiadomo, nikt jeszcze nie pokonał niezłomnego miasta Warszawy. [s. 504]

Źródła:
W. Gomulicki, Ciury, Kraków 1986.
M. Nahacz, Niezwykłe przygody Roberta Robura, Warszawa 2009 i stamtąd: K. B. Malinowski, [Posłowie] Skazany na legendę.


środa, 18 lutego 2009

nie z tej zimy

Bo znów zimno i trzeba się o(d)grzać.


zima.
dziewczęta nabierają ciała,
że nie są im one wcale potrzebne.
ciała dziewczętom.

gdzie jesteście waćpannice,
jeśli nie w cienkich przegubach i taliach
dla których coraz szczuplejsze tuniki robicie
na drutach zbrojących wasze lodówki?
opasłe tomy dźwigacie pod rudymi pachami
i ciągle wierzycie,
że karminowe usta służą wam do mówienia
a nie są tylko freskami
rodem z kapliczek-kosmetyczek
do których pielgrzymujemy wszyscy
składać żarliwe modły:

w imię ojca, i syna,
i ciała świętego.
woman.

sobota, 31 stycznia 2009

"Cienie zapomnianych przodków"

Jutro w ramach Otwartego przeglądu filmu rosyjskiego kinorosja wyświetlone zostaną Cienie zapomnianych przodków Siergieja Paradżanowa. Jest to jeden z moich ulubionych filmów, stąd kolejna z niewielu umieszczanych tu od wielkiego dzwonu informacji.

Żałobne bicie cerkiewnych dzwonów jest jednym z pierwszych dźwięków filmu. Pierwsze obrazy to chłopięca twarz głównego bohatera – Iwana oraz zapałeczki widzianych z góry smukłych i ogromnie wysokich drzew. Jedno z nich zwala się wprost na pracującego w lesie brata Iwana. Przed upływem dwóch pierwszych minut filmu na obraz po raz pierwszy nałożony zostaje czerwony filtr, który będzie pojawiał zawsze wraz ze śmiercią.

W tym momencie cała moja potrzeba pisania uwiędła. To chyba typowe w przypadku ulubionych filmów.

Historia jest bardzo prosta. Przywodzi na myśl ludowe opowieści o miłości, śmierci, zazdrości i szaleństwie z czasów, kiedy takie bajania były w cenie (a może te czasy nadal trwają, tylko w jakiejś innej przestrzeni?). Sceneria: XIX wiek, Huculszczyzna. Oś filmu wyznacza miłość Iwana i Mariczki. Na zrodzonym w dzieciństwie uczuciu kładzie się cieniem tragiczna historia z przeszłości: Mariczka jest córką człowieka, który zamordował ojca Iwana. Mimo animozji między rodzinami bohaterowie już jako dorośli ludzie planują wspólne życie. Aż do chwili, kiedy Mariczka, pod nieobecność Iwana, tonie w rwącym potoku. Iwan, na początku oszalały z rozpaczy, potem pogrążony w otępieniu, błąka się samotnie po okolicy, zaniedbując dom i dając asumpt do biadań nad swoich zdziwaczeniem. Kiedy główny bohater żeni się z Palagną, wydaje się, że poradził sobie ze stratą. Małżeństwo nie jest jednak udane: Palagna czuje się niekochana, Iwana prześladuje duch Mariczki. Kiedy Iwan orientuje się, że jego żona zwraca się ku innemu, który może dać jej miłość, pozwala ukochanej Mariczce wyciągnąć po siebie zaświatowe ramiona. Tyle grubo ciosanego streszczenia. W filmie wszystkie emocje wygrane są niezwykle subtelnie. I to przy użyciu bardzo niewielu słów, co skłania do refleksji nad transkulturowością pewnych doświadczeń i uczuć. Jeśli macie ten film w swoich zbiorach, nie traktujcie braku napisów jako przeszkody w obejrzeniu go. Zwłaszcza że – moim zdaniem – wsłuchiwanie się w język, którym posługują się bohaterowie, jest jak słuchanie muzyki, której zresztą w Cieniach bardzo dużo. Łatwo się o nieprzekładalności tej muzyczności (!) przekonać, jeśli ma się napisy angielskie: kiedy Iwan, tuląc Mariczkę, mówi do niej natchnionym głosem: Maricz’ko, cz’ujesz?, na dole ekranu można przeczytać: Do you hear me? Przy całej swojej uniwersalności Cienie zapomnianych przodków są tak mocno zakorzenione w kulturze huculskiej, że – ze wszystkimi strojami, śpiewami czy z obrazami obyczajów – mają wymiar niemal antropologiczny.

Co się tyczy świąt i obrzędów, które wyznaczają przedstawionej w filmie społeczności rytm życia, zupełnie inaczej odczytałam ich znaczenie dla głównego bohatera kiedy ponad dwa lata temu po raz pierwszy widziałam ten film, niż teraz kiedy oglądałam go znowu. Wprawdzie nadal widzę wielką siłę w zbiorowych żałobnych zawodzeniach, które są wspólnym działaniem społeczności na rzecz oswajania śmierci, czy w snutych wieczorami na połoninie opowieściach, czy w babskim ględzeniu przy praniu o tym, komu przydałaby się kobita... Mój entuzjazm co do terapeutycznego wpływu tego uwspólniania doświadczeń i obgadywania cierpienia na jednostkę (tzn. na Iwana) znacznie jednak osłabł. Sam Iwan chce w ten zbawienny wpływ wspólnoty wierzyć, ma do tego, co ponadindywidualne, bardzo dużo szacunku. A jednak to nie wystarcza. W podzielonym na swoiste rozdziały filmie, ukazująca odosobnienie Iwana część pt. Samotność w odróżnieniu od pozostałych – niezwykle barwnych, jest czarno-biała. Kolejną – Iwan i Palagna, już kolorową, otwiera scena, w której kobiety z rodziny głównego bohatera kąpią go w wielkiej balii, szykując go do zaślubin. Rozmawiają przy tym radośnie o tym, jak dobrze będzie się Iwanowi żyło z Palagną. A on stoi zupełnie bezwolny, jakby nadal otępiały, jakby nadal w tej czarno-bieli. Wszystko odbywa się zgodnie z (pięknym) obyczajem. A jednak to nie wystarcza. Przypadek Iwana jest jednym z tych przypadków, w których próba ponownego wcielenia do społeczności kończy się niepowodzeniem. Oceńcie sami:

Iwan i Palagna na YT 

W całości do obejrzenia jutro o 17. w kinie Świt.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Emu sto lat temu

Dokładnie sto dwadzieścia siedem lat temu. No i dokładnie emo: imu jest dla rimu. Emo rozumiane w sposób najpotoczniejszy, czyli nadający mu (temu emu) najszerszy zakres i najuboższą, najmniej sprecyzowaną treść. Bo czy znaczenie wyrazu, nazywającego pierwotnie (?) nurt punka, nie musiało na drodze ewolucji ulec rozmyciu, żeby stać się tym: OBRAZEK nr 1? Właśnie w tym rozmytym znaczeniu używam go tutaj w przekonaiu, że dziś właśnie to i właśnie tak znaczy (proszę nastawić uszu np. w korytarzach gimnazjów). 

Obok tego znaczenia przypinam na tej tu niezielonej tablicy obrazek nr 2, czyli fragment poematu
Włodzimierza Stebelskiego Roman Zero, który powstał w roku 1882 (całość tu).

OBRAZEK nr 2:

Drzwi się rozwarły. Wszedł przyjaciel Hugo.
Lat miał dwadzieścia, a już w nic nie wierzył,
Mówił, że przebył cierpień chryję długą,
Że wszystkich zasad nicość już wymierzył.
Miał długie włosy, chodził wciąż z maczugą.
Nihilistycznie zawsze zęby szczerzył –
I żądał głośno wszystkich Madonn ścięcia,
A wyuzdanej Nany wniebowzięcia.

Mówił, że nigdy nie ma śmiechu w duszy,
Choć z doskonałym jadał apetytem,
Wołał, że nic go nigdy już nie wzruszy,
Chyba huragan śnieżny pod zenitem,
Chyba, gdy pożar całą prerię skruszy,
Albo Florencja padnie z głodu zgrzytem –
I byłby godzien ten dytyramb grzeszny
Wielkiej litości - gdyby nie był śmieszny.

A razem przyszedł ojciec też Hugona,
Właściciel pięknej włości na Podolu.
Głowa olbrzymia, w silny kark wtłoczona,
A głos potężny, jak orkan na polu.
Mina dziedzica dziś jednak skruszona,
I rzecze do mnie w niekłamanym bolu:
„Panie, mój Hugo na wszystko narzeka;
Czy on udaje, czy też dostał bzika?”

Rzekłem druhowi nie wiem po raz który:
„Kochaj i pracuj!” ale druh zawzięty
Krzyknął, drapując czoło na kształt chmury,
Że nim świat ujrzał, to już był przeklęty!
Ojciec się żachnął, chrząknął, spojrzał z góry,
Sens ten albowiem był mu niepojęty –
I gdy ten nonsens mu kotłował w głowie,
Drzwi się rozwarły, weszli trzej panowie.


Zapraszam do szukania podobieństw między obrazkami.

wtorek, 13 stycznia 2009

prze(b/g)rani

Johan Huizinga twierdzi, że z formalnych cech zabawy najważniejszą jest przestrzenne wyodrębnienie czynności ze sfery pospolitego życia. Pisze on: Pewna zamknięta przestrzeń zostaje oddzielona w sposób materialny lub idealny, odgrodzona od codziennego otoczenia. Tam, wewnątrz, toczy się zabawa, tam obowiązują jej reguły. Takim wyodrębnieniem może być zaznaczenie punktów startu i mety na torze wyścigowym, rozłożenie szachownicy, komunikat: Od tej chwili wstrzymujemy oddech albo: Teraz ja będę mamusią, ty – tatusiem, ta goła Barbie będzie naszym synkiem, a nasz dom będzie pod biurkiem. Może być nim też umowa, że przez najbliższą godzinę gadamy do siebie zdaniami z Flirtu towarzyskiego. Huizinga zauważa, że prawdziwa i spontaniczna postawa ludyczna może być pełna głębokiej powagi. Bawiący się może całą swoją istotą oddawać się zabawie. Świadomość, że się „tylko gra”, może zejść całkiem na ostatni plan. Ale – tu ostatni cytat z Homo Ludens. Zabawa jako źródło kulturynastrój ludyczny jest sam przez się labilny. „Zwykłe życie” może lada chwila zacząć ponownie domagać się swych praw, czy to przez nacisk z zewnątrz, który zabawę zakłóci, czy też przez uchybienie regułom, czy wreszcie od wewnątrz, poprzez zanik świadomości ludycznej, przez rozczarowanie i otrzeźwienie. Krótko mówiąc: można, powołując się na reguły „zwykłego życia”, zakończyć grę: odkształcić przestrzeń, przywrócić jej „zwykłą” formę. Wystarczy, że prawdziwa mama zawoła: Obiad!, a dom znów stanie się zagraconym biurkiem, Barbie zaś na nowo zacznie świecić nagimi plastikowymi krągłościami. Zasada ta nie działa w przeciwną stronę: nie można powoływać się na reguły gry i domagać się czegoś od „zwykłej” rzeczywistości. Nie można żądać, żeby goła lalka była stale traktowana jak kwilący osesek płci męskiej.

Wszystko to wydaje się z grubsza zgadzać, dopóki analizujemy pewne – na przykład te tutaj przywołane – gry i zabawy. Trudno wyobrazić sobie, w jaki sposób gra detektywistyczna, której uczestnicy wcielają się (nawet z ogromnym zaangażowaniem) w role mnichów mających za zadanie wskazać zabójcę jednego z braci, mogłaby rzeczywiście wyciec poza swoje ramy i rozpełznąć się po „zwykłym życiu”. Co jednak, jeśli całą swoją istotą oddajemy się na przykład zabawie w kotyliona?

Koty-liony, czyli lwy salonowe

Bawimy się i uczestniczymy w grach jako ci sami ludzie, którzy uczestniczą w „zwykłym życiu”. W jasno określonym czasie i odgraniczonej przestrzeni wcielamy się w role albo rywalizujemy „kto dalej, kto wyżej, kto szybciej”. Modyfikacje, których wymaga od nas gra, zawsze jednak dokonują się naszych „zwykłych” cechach fizycznych i psychicznych, na naszych przekonaniach, sądach i uczuciach. Zaangażowanie się w grę tworzy jakby nadbudowę nad nami, jako pełnymi „zwykłymi” osobami. Tylko czy w sobie zawsze jesteśmy w stanie odseparować sferę gry w sposób równie czytelny, jak czynimy to w przestrzeni? Kotylion pozornie zmienia aktywność uczestników balu bardzo nieznacznie: jej podstawą nadal jest taniec. A jednak rozdzielenie par i połączenie uczestników w pary nowe, według klucza losowego, jest dużą zmianą. Nadbudowa nie jest tu faktycznie znaczną rozbudową: nie wymaga się od nas przebrania się w strój moro i strzelania czerwoną farbą do tych, którzy strzelają niebieską. Nadal angażujemy się w bal całą swoją „zwykłą”(!) istotą. Element gry tkwi w zmianie osoby, która tę naszą istotę postrzega i która przez nas jest postrzegana. Kotylion traktuję jako metaforę gier opartych na interakcji między ludźmi (najczęściej: mniej lub bardziej przypadkowymi), w których zatarciu ulega granica między pierwiastkiem „zwykłym” a „grającym”. Tu właśnie widzę miejsce na potencjalne wypustki zabawy, wwiercające się w „zwykłe życie” i na inkluzje „zwykłego życia” w grze, które mają konsekwencje całkiem rzeczywiste. Dziecko poczęte podczas tego typu gry występnej należy już przecież w pełni do życia. Zastanawia mnie, jak to jest z grami o tego rodzaju nieostrych granicach, kiedy konsekwencje nie są tak wyraźne. Czy inkluzje życia w grze uprawniają uczestnika do powoływania się na to, co stało się i zostało podczas jej trwania powiedziane? I czy nieostrość granic jest rzeczywiście w takie zabawy wpisana, czy może podlegają one jak wszystkie inne zasadzie przywołania wraz z końcem do zwykłego porządku, a ktoś, kto bierze grę za życie po prostu się myli? Jak bohater dramatu Luigiego Pirandella Henryk IV, który, dowiedziawszy się, że jego ukochana wybiera się na bal maskowy w przebraniu Matyldy Toskańskiej, przebrał się za jej historycznego partnera – Henryka IV, żeby być blisko niej. Niestety bohater Pirandella uderzył głową o kamień, w wyniku czego przez dwanaście lat żył w przekonaniu, że naprawdę jest Henrykiem IV. Przez swoją niemożność wyjścia z karnawałowej roli bohater wydaje się reprezentować tych, dla których gra (niby-gra?) miała wpływ na kształt rzeczywistych stanów rzeczy. W jednym z monologów mówi on: Biada, och, biada temu, kto nie umie wierzyć w to, co dlań jest prawdą dzisiaj i w to, co jutro wyda mu się prawdą – choćby to było w sprzeczności z jego prawdą wczorajszą! Biada temu, kto jak ja pogrąży się w rozważaniu tej przerażającej prawdy!

Tak, biada temu, kto ciągle chce być taki sam...

czwartek, 28 sierpnia 2008

Trzeba ocalić tych, którzy płaczą

Nie wszyscy są szczęśliwi. Nie wszyscy mają tyle pieniędzy, ile by chcieli. Nie wszyscy jedzą tyle, ile powinni. Nie wszystkim jest optymalnie czysto, sucho i pewnie. Nie każdemu jest ciepło. Nie wszyscy uprawiają seks tak często, jak by chcieli. Nie wszyscy uprawiają seks. Niektórzy mają za mało palców. Niektórym zawsze kręcą się włosy, chociaż woleliby mieć proste. Nie każdy ma ręce. Nie każdy ma dwie. Nie wszyscy są kochani. Nie każdy będzie. Nie każdy ma metr osiemdziesiąt wzrostu, dobre nogi, płaski brzuch albo przynajmniej coś w sobie. Nie każdy ma wrodzoną mądrość. Nie każda mądrość wydaje się mądrze wrodzona. Nie każdy jest z prawego łoża. Rozpacz płynie rzeką poprzez świat.

Wydawać by się mogło, że wyrugowanie sfer, w których możemy się spotkać z niespełnieniem, zawodem czy rozczarowaniem, sprawi, że słupki rtęci w naszych osobistych szczęściomierzach gwałtownie skoczą w górę, na czym powinno zależeć wszystkim, bez względu na aktualny stopień uszczęśliwienia, bo przecież w szczęściu każdego z osobna tkwi szczęście globalne. Jean-Luc Godard w filmie Alphaville z 1965 roku podaje w wątpliwość słuszność działań zmierzających do urzeczywistnienia tych nadziei. Alphaville ma coś z kryminału, filmu detektywistycznego, thrillera i science fiction. Elementy wskazujące na pokrewieństwo z tymi gatunkami podporządkowane są jednak koncepcji antyutopii, wokół której organizują się wszystkie wątki. Tytułowe Alphaville jest stolicą jednej z galaktyk, bardzo odległej od Ziemi. Z Ziemi właśnie przybywa tam agent specjalny Lemmy Caution z misją unieszkodliwienia profesora von Brauna, twórcy sprawującej dyktatorskie rządy maszyny Alpha 60.

http://www.youtube.com/watch?v=FbprR2W9pD4

W hotelu Caution natyka się na Biblię i na Uwodzicielkę drugiego rzędu – podstawowe wyposażenie każdego pokoju. Przeznaczenie Biblii wkrótce przestanie być zagadką, przeznaczenie Uwodzicielki nie jest nią wcale. Agent powoli poznaje miasto i obowiązujące w nim zasady. Alphaville jest wysokorozwiniętą stolicą. Ambicją maszyny trzymającej władzę jest osiągnięcie stanu, w którym mieszkańcy na bieżąco mogą zaspokajać wszystkie swoje potrzeby. Towarzyszy temu oczywiście przekonanie, że jest to możliwe. Konieczne warunki bytu są każdemu dane: rozwój technologiczny zapewnia dużą wygodę życia, nie ma biedy i głodu, każdy ma kulturalny dostęp do uśmiechniętych uwodzicielek (tajemnicza pozostaje dla mnie kwestia nieobecności uwodzicieli). Nie trzeba rywalizować, nie trzeba o nic walczyć i zabiegać, nie trzeba ponosić ryzyka porażki. Porażki bycia mniej zaradnym, okazania się gorszym konsumentem, porażki złego wyboru tego, co w życiu ważne czy porażki bycia odrzuconym w miłości albo spożycia czarnej polewki. Nikt na pewno nie używa tam mojego ulubionego słowa absztyfikant! Alpha 60 jest maszyną sprawiedliwą i wszystkim stwarza równe możliwości osiągnięcia tego, co ma w swoim systemie zdefiniowane jako szczęście. W Grodzie Alphy, z punktu widzenia maszyny, nie ma więc ludzi nieszczęśliwych, zdarzają się natomiast tacy, którzy nie widzą swojego szczęścia. Tacy sprawiają kłopoty, są źli. Ale Alpha 60 jest maszyną sprawiedliwą, która za dobre wynagradza, a za złe karze. Każdy przejaw żalu czy niezadowolenia, który uderza wprost w przekonanie, że da się uszczęśliwić wszystkich, karany jest śmiercią. Silne wrażenie wywarło na mnie Godardowskie wyobrażenie sposobu wykonywania kary śmierci w Alphaville. Egzekucje odbywają się na basenie (fragment jednej ze scen widać w trailerze). Dookoła kąpieliska gromadzą się dostojnicy miasta. Skazany wchodzi na trampolinę. Musi na niej przypomnieć, za co został skazany, po czym zostaje rozstrzelany i osuwa się bezwładnie do wody, gdzie, niczym padlinożerne rybki, opływają go gibkie pływaczki. Poruszając się podwodnym synchronicznym dans macabre, usuwają one ciało na bok i czynią miejsce kolejnym.

Trzeba ocalić tych, którzy płaczą

Na początku swojego pobytu w Alphaville Caution spotyka się z Henrim Dicksonem, który wypowiada słowa, powtarzające się we mnie jak mantra od obejrzenia filmu Godarda. Kiedy Henri przyprowadza agenta do swojego hotelu, recepcjonistka pyta go, kiedy zamierza on popełnić samobójstwo, chce bowiem wiedzieć, kiedy zwolni się jego pokój. Bohater wyjaśnia Cautionowi, że nie jest to nadzwyczajne pytanie, coraz więcej niepraworządnie uchylających się od szczęścia mieszkańców Alphaville decyduje się bowiem na samobójstwo. Tak otwiera się niezwykle ciekawy monolog Dicksona na temat tego, dlaczego permanentne szczęście każdego nie jest w interesie szczęścia wszystkich, rozumianego jako pewnego rodzaju społeczna homeostaza. Kluczowe dla (mojej interpretacji) jego tyrady zdanie Trzeba ocalić tych, którzy płaczą jest wezwaniem do heroicznego zachowania zdrowego, bo nie zredukowanego do nakładanych przez Alphę 60 okularów, spojrzenia na rzeczywistość. W szerszym kontekście jest jasnym stwierdzeniem, że system, w którym ludziom bywa (a niektórym: jest) źle, jest lepszy od takiego, w którym wszystkim byłoby dobrze. Nieszczęśliwi, rozpaczający i lamentujący są po prostu potrzebni. Potrzebny jest motor ruchu: krokodyl braku szczęścia kąsający w tyłek i – chociaż trudno się z tym pogodzić – potrzebni są ci, których on pożre. Potrzebna jest zgoda na lament, sankcjonująca na przykład wagę utraty kogoś (lub czegoś), kogo (lub czego) nie da się niczym innym zastąpić. Ludziom czasem nie wystarcza na to żałoby, ale w Alphaville trafia się w macki funeralnych pływaczek za jednorazowe rozpłakanie po śmierci żony.

Jestem tylko narzędziem logicznym

Ludzie muszą płakać i musi im być źle, żeby wiedzieli, kiedy jest dobrze. Ale też potrzebujemy spokoju i równowagi. Jedni muszą przegrywać, żeby wagę miało zwycięstwo innych. Ale też chcemy braterstwa. Niełatwo się pogodzić z porażką, z przegraną, z cierpieniem. Ale też, mimo że niektórym się to nie udaje, zakładamy, że poradzić sobie trzeba. Alpha 60 nie działa bez sensu. Kiedy się temu dobrze przyjrzeć, jej motywacje są zrozumiałe. Godard pokazuje, jak wyglądałby świat, w którym wyciągnęłoby się ostateczne konsekwencje z jednego rodzaju argumentów, które normalnie bawią się w przeciąganie liny z racjami sprzecznymi. Totalitarne Alphaville jest następstwem postępujących dysproporcji, upartym wyciąganiem konsekwencji. W starciu z Cautionem Alpha 60 stwierdza ostatecznie, że jest tylko narzędziem logicznym.

czwartek, 31 lipca 2008

"zero", czyli preinauguracja

Właściwa inauguracja w konfiguracji. Miała być inna.  Zamiast tekstu, który ledwo wyszedł spod prawej - autorskiej  - ręki, utknął pod lewą - korektorską, telegraficzne notatki ze spotkania z Joanną Mueller. Spotkanie skończyło się przed dwiema godzinami w Pasta Cafe przy Kamionkowskiej (tam też się zaczęło). Cykl "Literatura na peryferiach", który obramował zaproszenie mieszkającej w pobliżu Ronda Wiatraczna poetki, w pewnej mierze sprofilował tematykę spotkania. Ale bez przesady. Było więc o grochowskiej proweniencji wzruszeń i przeżyć, a przez nie - wierszy. W tym miejscu otwierają się drzwi, a nawet całkiem-wrota, do rozważań nad biografizowaniem twórczości, przed którym broniła się sama Zaproszona, nie mogąc jednak przecież zapomnieć o haśle sygnującym cykl spotkań. Tak są one pomyślane, że odtwarza się na nich, obgaduje, obgawędza i tworzy mitologię Grochowa przez wspomnienia i anegdoty pisarzy, którzy są lub byli w nim zakorzenieni albo - jak Mueller - ukorzenili się w grochowskiej ziemi. Ale miało być telegraficznie i cudzożywnie (ku mojej pamięci), tyleż tekstowo, co biograficznie (bo staroświecko cenię /przeceniam bio):
- Grochowiak. Od jego miejsc pamięci zaczęła młodzieńcze pielgrzymowanie po pisarskich sanktuariach.
- poetka sądzi, że przyciąga ponadprzeciętną ilość zła i agresji.
- opozycja melancholia vs mistycyzm. Melancholia jako nic, które boli. Mistycyzm jako wszystko, które boli. 
 
+ zupełnie na marginesie kadr z pola widzenia: ojcowska duma   

Do rozwinięcia.