Johan Huizinga twierdzi, że z formalnych cech zabawy najważniejszą jest przestrzenne wyodrębnienie czynności ze sfery pospolitego życia. Pisze on: Pewna zamknięta przestrzeń zostaje oddzielona w sposób materialny lub idealny, odgrodzona od codziennego otoczenia. Tam, wewnątrz, toczy się zabawa, tam obowiązują jej reguły. Takim wyodrębnieniem może być zaznaczenie punktów startu i mety na torze wyścigowym, rozłożenie szachownicy, komunikat: Od tej chwili wstrzymujemy oddech albo: Teraz ja będę mamusią, ty – tatusiem, ta goła Barbie będzie naszym synkiem, a nasz dom będzie pod biurkiem. Może być nim też umowa, że przez najbliższą godzinę gadamy do siebie zdaniami z Flirtu towarzyskiego. Huizinga zauważa, że prawdziwa i spontaniczna postawa ludyczna może być pełna głębokiej powagi. Bawiący się może całą swoją istotą oddawać się zabawie. Świadomość, że się „tylko gra”, może zejść całkiem na ostatni plan. Ale – tu ostatni cytat z Homo Ludens. Zabawa jako źródło kultury – nastrój ludyczny jest sam przez się labilny. „Zwykłe życie” może lada chwila zacząć ponownie domagać się swych praw, czy to przez nacisk z zewnątrz, który zabawę zakłóci, czy też przez uchybienie regułom, czy wreszcie od wewnątrz, poprzez zanik świadomości ludycznej, przez rozczarowanie i otrzeźwienie. Krótko mówiąc: można, powołując się na reguły „zwykłego życia”, zakończyć grę: odkształcić przestrzeń, przywrócić jej „zwykłą” formę. Wystarczy, że prawdziwa mama zawoła: Obiad!, a dom znów stanie się zagraconym biurkiem, Barbie zaś na nowo zacznie świecić nagimi plastikowymi krągłościami. Zasada ta nie działa w przeciwną stronę: nie można powoływać się na reguły gry i domagać się czegoś od „zwykłej” rzeczywistości. Nie można żądać, żeby goła lalka była stale traktowana jak kwilący osesek płci męskiej.
Wszystko to wydaje się z grubsza zgadzać, dopóki analizujemy pewne – na przykład te tutaj przywołane – gry i zabawy. Trudno wyobrazić sobie, w jaki sposób gra detektywistyczna, której uczestnicy wcielają się (nawet z ogromnym zaangażowaniem) w role mnichów mających za zadanie wskazać zabójcę jednego z braci, mogłaby rzeczywiście wyciec poza swoje ramy i rozpełznąć się po „zwykłym życiu”. Co jednak, jeśli całą swoją istotą oddajemy się na przykład zabawie w kotyliona?
Koty-liony, czyli lwy salonowe
Bawimy się i uczestniczymy w grach jako ci sami ludzie, którzy uczestniczą w „zwykłym życiu”. W jasno określonym czasie i odgraniczonej przestrzeni wcielamy się w role albo rywalizujemy „kto dalej, kto wyżej, kto szybciej”. Modyfikacje, których wymaga od nas gra, zawsze jednak dokonują się naszych „zwykłych” cechach fizycznych i psychicznych, na naszych przekonaniach, sądach i uczuciach. Zaangażowanie się w grę tworzy jakby nadbudowę nad nami, jako pełnymi „zwykłymi” osobami. Tylko czy w sobie zawsze jesteśmy w stanie odseparować sferę gry w sposób równie czytelny, jak czynimy to w przestrzeni? Kotylion pozornie zmienia aktywność uczestników balu bardzo nieznacznie: jej podstawą nadal jest taniec. A jednak rozdzielenie par i połączenie uczestników w pary nowe, według klucza losowego, jest dużą zmianą. Nadbudowa nie jest tu faktycznie znaczną rozbudową: nie wymaga się od nas przebrania się w strój moro i strzelania czerwoną farbą do tych, którzy strzelają niebieską. Nadal angażujemy się w bal całą swoją „zwykłą”(!) istotą. Element gry tkwi w zmianie osoby, która tę naszą istotę postrzega i która przez nas jest postrzegana. Kotylion traktuję jako metaforę gier opartych na interakcji między ludźmi (najczęściej: mniej lub bardziej przypadkowymi), w których zatarciu ulega granica między pierwiastkiem „zwykłym” a „grającym”. Tu właśnie widzę miejsce na potencjalne wypustki zabawy, wwiercające się w „zwykłe życie” i na inkluzje „zwykłego życia” w grze, które mają konsekwencje całkiem rzeczywiste. Dziecko poczęte podczas tego typu gry występnej należy już przecież w pełni do życia. Zastanawia mnie, jak to jest z grami o tego rodzaju nieostrych granicach, kiedy konsekwencje nie są tak wyraźne. Czy inkluzje życia w grze uprawniają uczestnika do powoływania się na to, co stało się i zostało podczas jej trwania powiedziane? I czy nieostrość granic jest rzeczywiście w takie zabawy wpisana, czy może podlegają one jak wszystkie inne zasadzie przywołania wraz z końcem do zwykłego porządku, a ktoś, kto bierze grę za życie po prostu się myli? Jak bohater dramatu Luigiego Pirandella Henryk IV, który, dowiedziawszy się, że jego ukochana wybiera się na bal maskowy w przebraniu Matyldy Toskańskiej, przebrał się za jej historycznego partnera – Henryka IV, żeby być blisko niej. Niestety bohater Pirandella uderzył głową o kamień, w wyniku czego przez dwanaście lat żył w przekonaniu, że naprawdę jest Henrykiem IV. Przez swoją niemożność wyjścia z karnawałowej roli bohater wydaje się reprezentować tych, dla których gra (niby-gra?) miała wpływ na kształt rzeczywistych stanów rzeczy. W jednym z monologów mówi on: Biada, och, biada temu, kto nie umie wierzyć w to, co dlań jest prawdą dzisiaj i w to, co jutro wyda mu się prawdą – choćby to było w sprzeczności z jego prawdą wczorajszą! Biada temu, kto jak ja pogrąży się w rozważaniu tej przerażającej prawdy!
Tak, biada temu, kto ciągle chce być taki sam...
Wszystko to wydaje się z grubsza zgadzać, dopóki analizujemy pewne – na przykład te tutaj przywołane – gry i zabawy. Trudno wyobrazić sobie, w jaki sposób gra detektywistyczna, której uczestnicy wcielają się (nawet z ogromnym zaangażowaniem) w role mnichów mających za zadanie wskazać zabójcę jednego z braci, mogłaby rzeczywiście wyciec poza swoje ramy i rozpełznąć się po „zwykłym życiu”. Co jednak, jeśli całą swoją istotą oddajemy się na przykład zabawie w kotyliona?
Koty-liony, czyli lwy salonowe
Bawimy się i uczestniczymy w grach jako ci sami ludzie, którzy uczestniczą w „zwykłym życiu”. W jasno określonym czasie i odgraniczonej przestrzeni wcielamy się w role albo rywalizujemy „kto dalej, kto wyżej, kto szybciej”. Modyfikacje, których wymaga od nas gra, zawsze jednak dokonują się naszych „zwykłych” cechach fizycznych i psychicznych, na naszych przekonaniach, sądach i uczuciach. Zaangażowanie się w grę tworzy jakby nadbudowę nad nami, jako pełnymi „zwykłymi” osobami. Tylko czy w sobie zawsze jesteśmy w stanie odseparować sferę gry w sposób równie czytelny, jak czynimy to w przestrzeni? Kotylion pozornie zmienia aktywność uczestników balu bardzo nieznacznie: jej podstawą nadal jest taniec. A jednak rozdzielenie par i połączenie uczestników w pary nowe, według klucza losowego, jest dużą zmianą. Nadbudowa nie jest tu faktycznie znaczną rozbudową: nie wymaga się od nas przebrania się w strój moro i strzelania czerwoną farbą do tych, którzy strzelają niebieską. Nadal angażujemy się w bal całą swoją „zwykłą”(!) istotą. Element gry tkwi w zmianie osoby, która tę naszą istotę postrzega i która przez nas jest postrzegana. Kotylion traktuję jako metaforę gier opartych na interakcji między ludźmi (najczęściej: mniej lub bardziej przypadkowymi), w których zatarciu ulega granica między pierwiastkiem „zwykłym” a „grającym”. Tu właśnie widzę miejsce na potencjalne wypustki zabawy, wwiercające się w „zwykłe życie” i na inkluzje „zwykłego życia” w grze, które mają konsekwencje całkiem rzeczywiste. Dziecko poczęte podczas tego typu gry występnej należy już przecież w pełni do życia. Zastanawia mnie, jak to jest z grami o tego rodzaju nieostrych granicach, kiedy konsekwencje nie są tak wyraźne. Czy inkluzje życia w grze uprawniają uczestnika do powoływania się na to, co stało się i zostało podczas jej trwania powiedziane? I czy nieostrość granic jest rzeczywiście w takie zabawy wpisana, czy może podlegają one jak wszystkie inne zasadzie przywołania wraz z końcem do zwykłego porządku, a ktoś, kto bierze grę za życie po prostu się myli? Jak bohater dramatu Luigiego Pirandella Henryk IV, który, dowiedziawszy się, że jego ukochana wybiera się na bal maskowy w przebraniu Matyldy Toskańskiej, przebrał się za jej historycznego partnera – Henryka IV, żeby być blisko niej. Niestety bohater Pirandella uderzył głową o kamień, w wyniku czego przez dwanaście lat żył w przekonaniu, że naprawdę jest Henrykiem IV. Przez swoją niemożność wyjścia z karnawałowej roli bohater wydaje się reprezentować tych, dla których gra (niby-gra?) miała wpływ na kształt rzeczywistych stanów rzeczy. W jednym z monologów mówi on: Biada, och, biada temu, kto nie umie wierzyć w to, co dlań jest prawdą dzisiaj i w to, co jutro wyda mu się prawdą – choćby to było w sprzeczności z jego prawdą wczorajszą! Biada temu, kto jak ja pogrąży się w rozważaniu tej przerażającej prawdy!
Tak, biada temu, kto ciągle chce być taki sam...
4 komentarze:
Jak zawsze - mądre, ciekawe, pouczające. I jak zawsze zastanawiam się, jakie jest biograficzne podłoże wyboru tematu.
Ofkorsa w pewnym sensie to podejście pudelkowo wścibskie. Ale czy gatunek - blog - troszeczkę nie usprawiedliwia takich zastanawiań się? :P
Myślę (i dostaję sygnały), że doświadczenia przeze mnie uogólnione i ukotylione są dość powszechne i wspólne wielu biografiom, więc wyłożenia mojego konkretnego biograficznego podłoża nie będzie. Chociaż faktycznie takie zastanawiania się chyba są uzasadnione gatunkiem ;) Ja zresztą nie wiem, czy blog, poza pewnym szablonem użytkowym, rzeczywiście narzuca jakieś ścisłe konwencje co do treści. I to pewnie widać, że nie wiem... Ale ta niewiedza daje mi sporą radość z przeglądania zupełnie różnych pomysłów realizowanych w formacie blogów. No i nieco umniejsza własną krępację ;)
Mądrzej, ciekawiej, pouczającej... marzenie. Ale przeważnie kupa.
Damn! wreszcie coś! To ja chyba łaskawie wrzucę Cię znów do mojego blogrolla. HA!
a przeczytam jak złapię moją dzisiejszą godzinę snu:/
A zostałam wyrzucona? Przecież nie milczałam nawet pół roku ;) Łe: czyli jednak nie tolerujesz pasywusów. Zresztą, jak mówiła moja babcia, "nie dziwota".
Prześlij komentarz